W biznesie jest trudniej niż na boisku…

O firmie / 2017-11-30

Rozmowa z Sebastianem Świderskim, prezesem zarządu klubu sportowego ZAKSA Kędzierzyn-Koźle, od wielu lat wspieranego przez Galmet. Przeczytaj o wyzwaniach w obecnym sezonie, odpowiedzialności biznesowej i łączeniu pasji z życiem zawodowym.

 

 

 

 

 

 

 

Galmet: Nie ma Pan chyba powodów do narzekania w nowym sezonie? (rozmawiamy w dzień po trzecim meczu PlusLigi, wygranym przez ZAKSĘ 3:0 z Jastrzębskim Węglem; wcześniej były zwycięstwa 3:1 nad Aluronem Virtu Zawiercie i również 3:1 nad Asseco Resovią Rzeszów)

Nie, oczywiście, że nie! Tym bardziej, że każda wygrana cieszy, a po trzech kolejkach mamy komplet zwycięstw. Wygraliśmy na trudnym terenie w Rzeszowie i z ciągle groźnym Jastrzębiem. W tym ostatnim zespole tak naprawdę zmieniło się tylko jedno ogniwo, pojawił się grający na pozycji przyjmującego Rodrigo Quiroga (były kapitan reprezentacji Argentyny – red.), który wczoraj może nie zaprezentował się wyjątkowo dobrze, ale według mnie dla Jastrzębskiego Węgla jest dużym wzmocnieniem. W poprzednim roku grał w Jastrzębiu Scott Touzinsky, który robił kawał dobrej roboty, a pod koniec sezonu Jason De Rocco, który co prawda nadal jest w zespole, ale siedzi na ławce. To jest bardzo mocna ekipa. Odczuwaliśmy przed meczem wielkie obawy, pamiętając, że w ubiegłym roku mieliśmy dużo szczęścia, wygrywając z nimi, ponieważ przegrywaliśmy w czwartym secie 2:1, a później odwróciliśmy losy spotkania. No, a w ostatnim meczu było zdecydowane i pewne zwycięstwo. Cieszymy się.

Którą z drużyn ligi uważa Pan za najtrudniejszego przeciwnika?

Jest ich kilka. To, że wygraliśmy z Rzeszowem i z Jastrzębiem jeszcze o niczym nie przesądza, bo to początek ligi i wszystko będzie się rozstrzygało dopiero w play-offach. Przed nami ponad 20 spotkań, więc bardzo dużo grania i wszystko się może zdarzyć. Powtarza się natomiast scenariusz z poprzednich lat - na pewno bardzo mocny będzie tegoroczny zdobywca Superpucharu Polski, zespół z Bełchatowa, który pokonał nas na swoim terenie 3:1. Na pewno drużyny z Jastrzębia i z Rzeszowa. Do tego należy dołożyć jeszcze zespół z Gdańska, który mimo problemów i zawirowań przed sezonem ma naprawdę bardzo ciekawy skład,  fajne nazwiska, które „grają” w ich przypadku. Według mnie czarnym koniem będzie drużyna z Warszawy, która wzmocniła się o kilku ciekawych zawodników i w pierwszych spotkaniach pokazała, że należy się z nimi liczyć. Forma jeszcze co prawda u nich faluje, ale to jest normalne na początku ligi, kiedy reprezentacyjni zawodnicy przyjeżdżają i zespoły się docierają. Myślę, że to też będzie ekipa, która może się włączyć do walki o medale.

Dyplomatyczna odpowiedź. No, to inaczej - kogo się obawiacie najbardziej?

Każdego trzeba się obawiać! (śmiech). Już wielokrotnie ci „papierowi” faworyci sparzyli się grając z teoretycznie słabszymi. Przypomnę tylko słynne spotkanie zespołu z Bielska-Białej ze Skrą (mecz z 9.04.2016 r., wygrany co prawda przez Skrę 3:1, ale nie pozwoliło jej to na walkę o złoty medal; awansowała wówczas drużyna Asseco Resovii, która o złoto zagrała z ZAKSĄ – red.), gdzie zawodnicy BBTS przyjechali do Bełchatowa, wysiedli z autobusu i poszli prosto na halę. Mieli przegrać 3:0, żeby Bełchatów był w wielkim finale, a oni pierwszego seta wygrali i pozbawili tym Skrę awansu. Chwila dekoncentracji Bełchatowa kosztowała ich walkę o mistrzowski tytuł, więc, jak widać, trzeba walczyć z każdym rywalem. Oczywiście wiele spotkań można zagrać trochę poniżej swojego poziomu, nie grać na 100, czy 110 procent swoich możliwości, ale wystarczy 80 - 90 i ma się wygraną w kieszeni.

Oszczędzanie sił?

Trudno mówić o oszczędzaniu sił, ponieważ w tym sezonie gra się niestety co 3 dni, a koncentracja „na maksa” co 3 dni jest praktycznie niemożliwa i takie „nakręcenie się” jest bardzo ciężkie. Na szczęście mamy w miarę wyrównaną ekipę, młodych, ale już doświadczonych i utalentowanych zawodników. Spokojnie i bez obaw z ławki może wejść na boisko Kamil Semeniuk - nasz wychowanek, Rafał Szymura, Krzysztof Rejno czy Sławek Jungiewicz, który jest bardzo doświadczonym zawodnikiem. Podobnie Marco Falaschi, który po kontuzji wraca do naszego zespołu. Mamy ekipę, która na ławce „podgryza” tych najważniejszych z pierwszej szóstki i chce się pokazać, chce grać. Na pewno w tym sezonie będą mieli okazję do zaprezentowania swoich umiejętności.

Często mówi się, że w sporcie apetyt rośnie w miarę jedzenia, co chciałby Pan jeszcze wygrać z ZAKSĄ?

Na pewno chcemy powtórzyć sukcesy z ubiegłego roku. Będzie ciężko, ale wszystko się może zdarzyć i wiem, że to jest możliwe. Po cichu liczymy nawet na więcej - chcielibyśmy awansować do Final Four Ligi Mistrzów, a wtedy zobaczymy… Uczestniczyłem ostatnio w konferencji prasowej w sprawie klubowych mistrzostw świata, których fazy grupowe mają być rozgrywane w Opolu i w Łodzi. Mamy bardzo trudnych przeciwników*). Po latach wracamy do „Okrąglaka”,  i  chcemy powalczyć o coś znaczącego w tych rozgrywkach.

Tradycja Mostostalu Kędzierzyn-Koźle ciągle jest żywa. Dajecie dużo frajdy kibicom występując, np. podczas ostatnich wakacji, jako drużyna oldbojów.

No tak, stary Mostostal to piękna historia, a nasze występy to piękny powrót do tamtych czasów i możliwość spotkania się po latach. Choć z wieloma chłopakami utrzymujemy kontakty, przecież kilku ciągle mieszka w Kędzierzynie, to zawsze jednak jest wielki sentyment, spotkanie się z ludźmi, z którymi przez kilka lat zdobywało się trofea i z którymi się zżyło. To pokazuje, że byliśmy drużyną nie tylko na boisku, ale również poza nim.

Z podobnym sentymentem za kilka lat wszyscy będziemy wspominali obecne sukcesy ZAKSY. Teraz podchodzimy do nich bardziej emocjonalnie. Które ze spotkań ostatniego sezonu kosztowało Pana najwięcej nerwów?

Na pewno finał Pucharu Polski, podczas którego mieliśmy w pamięci mecz sprzed dwóch lat, kiedy niestety oddaliśmy dosyć lekkomyślnie finałowe spotkanie Skrze Bełchatów. Nie chcieliśmy powtórzyć tego błędu i bardzo chcieliśmy Puchar Polski przywieźć do Kędzierzyna. W Hali Ludowej we Wrocławiu było bardzo nerwowo, w pewnym momencie w jednym secie prowadziliśmy dosyć wysoko i nagle nasza gra się posypała. Przegraliśmy seta i wróciły koszmary. Natomiast drużyna pokazała siłę, charakter i charyzmę, bo wygrała następne partie i mogliśmy wznieść Puchar Polski w górę. To był trudny emocjonalnie, sportowo i psychicznie moment. Finał Mistrzostw Polski był już mniej emocjonujący.

Przełamaliście klątwę Pucharu Polski. Taki triumf otwiera nowe możliwości, daje dużo pewności siebie…

To prawda. Daje dużo pewności siebie, przecież od wielu lat mówiło się, że nad zdobywcą Pucharu Polski ciąży fatum i nie jest w stanie zdobyć Mistrzostwa Polski (tzw. klątwa Pucharu Polski - przez sześć lat zespół, który zdobywał puchar nie mógł wywalczyć mistrzostwa kraju – red.). Mieliśmy tę ”klątwę” ciągle gdzieś z tyłu głowy, ale pokazaliśmy naszą siłę na koniec sezonu. Podwójne zwycięstwo w tamtym sezonie pokazało, że jesteśmy drużyną dobrze zbudowaną, która na boisku dobrze się rozumie, chce wygrywać, ma syndrom zwycięzcy i ma to „coś”. Utwierdziło nas to w przekonaniu, że dobrze tę drużynę skonstruowaliśmy.

Taka ilość emocji na najwyższym poziomie i w takim natężeniu na pewno jest wyczerpująca, jak Pan to odreagowuje?

Powiem szczerze, że przez ostatnie lata, kiedy kieruję poczynaniami klubu rzadko mi się zdarzało, żeby przeżywać tak bardzo mocno poszczególne spotkania. Oczywiście są jakieś nerwy podczas meczów, ale podchodzę teraz do tego trochę inaczej. To jest sport, tu ktoś musi wygrać, ktoś musi przegrać. Nie ma remisu, więc jeżeli przegrywamy spotkanie, a widzę że drużyna walczy, że chce, a akurat tego dnia przeciwnik był lepszy, to nie mam żadnych pretensji. Tym bardziej, że do tej pory ta drużyna zawsze walczyła, zawsze chciała wygrać, nie było kalkulacji, więc dla mnie praca jest spokojniejsza i sprawia mi przyjemność. Co innego, gdybym zobaczył, że zawodnicy gdzieś przeszli „obok meczu”, oddali spotkanie bez walki, to wtedy na pewno bym się denerwował i to przeżywał. Teraz nie muszę jakoś mocno odreagowywać. Ja już swoje w życiu odreagowałem, wiele rozegranych spotkań, część przegranych, część wygranych, więc wiem jak to jest z pozycji zawodnika, tak samo jak z obecnej perspektywy, gdzieś z tyłu. Teraz trochę mniej się denerwuję, bo na boisku nerwy owszem są, ale tam zawsze można coś zrobić, a z trybun, gdzie tak naprawdę tylko się siedzi, ogląda, kibicuje, nie ma się wpływu na wynik.

I potrafi Pan tak spokojnie na to z boku patrzeć? Nie korci Pana czasem, żeby wskoczyć na boisko i pokazać jak to się robi?

Oczywiście korci! (śmiech) Zawsze serce ciągnie, natomiast rozum hamuje, a przede wszystkim zdrowie. Ja raczej nie dałbym już rady im pokazać, bo to są zawodowcy, którzy po pierwsze są młodzi i którym ciężko coś udowadniać, a po drugie siatkówka zmieniła się dosyć mocno. To jest już troszeczkę inna gra, dużo szybsza, bardziej techniczna i bardziej rozwinięta. Serce ciągle jednak ciągnie na boisko i właśnie po to są dla nas teraz Mistrzostwa Polski Oldbojów, czy liga amatorska. Tam możemy i powinniśmy się wyżywać, a nie patrząc na ligę w pełni zawodową.

Patrząc na polską siatkówkę można odnieść wrażenie, że dużo uczymy się od Włochów – Pan grał we włoskiej lidze przez 7 lat, dwóch ostatnich trenerów ZAKSY jest Włochami, trenują również reprezentację - czy tam bije serce światowej siatkówki?

Nie, raczej nie. Myślę, że mają po prostu inne podejście, jeżeli chodzi generalnie o szkołę trenerów we Włoszech. Polska myśl szkoleniowa jest zupełnie inna. Serce siatkówki bije tam, gdzie są najlepsze wyniki. Patrząc na reprezentacje, wydawałoby się, że najlepsza jest Rosja i Brazylia. Widzimy jednak, że niewielu zawodników z zagranicy gra w Rosji, czy Brazylii, z wyjątkiem oczywiście ich własnych najlepszych. Liga włoska ściąga prawdziwe gwiazdy z całego świata, np.  Brazylijczyków - Bruno Rezende, Lucasa Saatkampa. Zawodnicy przychodzą do ligi włoskiej po to, żeby zdobyć tak zwaną scudetto (tarczę stylizowaną na włoską flagę, która jest symbolem „sportowego szlachectwa”, a przywilej jej noszenia przysługuje zawodnikom przez cały sezon po zdobyciu mistrzowskiego tytułu – red.). Pokazuje to, że liga włoska jest mocna, natomiast czy jest sercem? Nie określałbym tego w ten sposób. Mówi się, że Polacy robią najwspanialsze imprezy siatkarskie i ich otoczki. Z tym na pewno się zgadzam. Mamy najlepszych kibiców na świecie, którzy przychodzą na spotkania nawet wtedy, kiedy reprezentacja, czy polski zespół już nie gra. W tym roku na Mistrzostwach Europy mieliśmy najlepszy przykład, że pomimo tego, że Polacy odpadli, kibice byli na halach i fantastycznie dopingowali. Pod tym względem jesteśmy wzorem. Natomiast włoska myśl szkoleniowa jest mi bliska, ponieważ spędziłem we Włoszech 7 lat i wiem na czym polega. Wiem czego polskim zawodnikom, w porównaniu z włoskimi, brakuje i jak powinni być prowadzeni, żeby mogli rozwijać swoje umiejętności.

Jednak jest jakieś mentalne podobieństwo, pokrewieństwo dusz, między Polakami a Włochami, skoro tak dobrze się ta współpraca układa…

Oczywiście. Pamiętajmy jednak, że tak naprawdę, to polscy trenerzy nauczyli Włochów gry w siatkówkę i to polscy trenerzy byli prekursorami we Włoszech. Przykładem może być nasz były trener Ferdinando De Giorgi, którego uczył Zbigniew Zarzycki (mistrz świata z Meksyku (1974) i mistrz olimpijski z Montrealu (1976), srebrny medalista Pucharu Świata z Pragi (1973), przez pierwsze 3 lata trener F. De Giorgi w zawodowej siatkówce w klubie Falchi Ugento, który z trzeciej ligi włoskiej awansował wtedy do Serie A –red.). Jak widać to Polacy, mistrzowie świata i mistrzowie olimpijscy, uczyli Włochów, więc ta włoska kolebka siatkówki ma mocny polski akcent.

Zarządzanie najlepszym polskim klubem siatkarskim to z pewnością nie tylko sportowe emocje, ale również wyzwanie i odpowiedzialność biznesowa - organizacyjna, finansowa i menedżerska. Czy ta „druga strona medalu” jest dla Pana równie atrakcyjna?

Tak, choć gdy rozmawiałem z wieloma byłymi zawodnikami, a obecnie trenerami, czy szefami klubów i padało pytanie, gdzie było łatwiej, to wszyscy jednogłośnie twierdzili, że na boisku, a trudniejsza jest ta druga strona - biznesowa. Zawodnik przychodzi do klubu, trenuje, wraca do domu i odpoczywa, natomiast trener, działacz, czy prezes pracuje 24 godziny na dobę i czasami, obok najważniejszych spraw, zajmuje się wieloma drobnostkami. To jest zupełnie inna praca i inne wyzwania. Najważniejsze tutaj są kontakty międzyludzkie – rozmowy, spotkania biznesowe, poszukiwanie sponsorów. To są ogromne wyzwania i nie ukrywam, że kariera sportowa i lata, które spędziłem grając na parkietach bardzo mi pomagają, bo łatwiej się rozmawia z kimś kto cię rozpoznaje, wie kim jesteś i wie, że chcesz robić cos fajnego, a nie tylko naciągnąć kogoś na taki zwykły szary sponsoring.

Po efektach widać, że w sferze biznesowej również zbudował Pan niezły team. Czuje się Pan trenerem biznesu?

Uczę się tego. (śmiech). Staram się to robić jak najlepiej, organizujemy spotkania biznesowe i staramy się być jak najbliżej partnerów. Nie po to mamy około 50 sponsorów - partnerów klubu, żeby nie pomagać i nie łapać ich w tak zwane łańcuszki. Na pewno łatwiej się rozmawia z kimś, kogo się zna, wie, że ten ktoś pomaga klubowi, wie, co ten człowiek może zaproponować, niż z kimś zupełnie obcym. Staramy się łączyć naszych partnerów, żeby wszyscy mieli z tego korzyści, a nie tylko klub sportowy. Wiadomo - w dzisiejszych czasach sport to są wielkie pieniądze, to jest - niestety trzeba to powiedzieć - biznes, a bez tych pieniędzy, czyli bez sponsorów - partnerów biznesowych sportu na najwyższym poziomie by nie było.

Przenosi Pan życie klubu do domu? Pana rodzina również żyje siatkówką?

Oczywiście, to jest nieodzowne. Jeżeli jest się przez 24 godziny na dobę dostępnym i pod telefonem, to niestety trzeba przenieść, ale mam na tyle wspaniałą rodzinę, że są dla mnie bardzo wyrozumiali. Akceptują, że niekiedy w wolny weekend muszę wyjechać, ponieważ zespół gra w Gdańsku, czy Olsztynie. Moja rodzina jest generalnie rodziną bardzo sportową, małżonka grała kiedyś zawodowo w koszykówkę, a moje dzieci również bawią się w sport. Syn i córka chcą kontynuować po mnie tradycje siatkarskie. Córka wyjechała już z domu, uczy się i gra w Bielsku. Dla mnie najważniejsze jest, że dzieci chcą się w to bawić, chcą coś robić, a nie tylko siedzieć, jak to w dzisiejszych czasach często się zdarza, przed komputerem i telewizorem. Dla mnie to jest wielka radość, tym bardziej, że ich do tego nie zmuszam. Tak naprawdę cały mój dom to jest siatkówka, wszystko jest jej podporządkowane.

Od kilku lat mieszka Pan w Kędzierzynie-Koźlu, co się Panu tutaj najbardziej podoba?

Kędzierzyn-Koźle, ale również Głogówek, Głubczyce - takie małe miejscowości przede wszystkim mają to do siebie, że ludzie się znają, a przez to są bardziej skłonni sobie pomagać. Dużo łatwiej tutaj rozwiązać jakąkolwiek trudną sprawę, niż w wielkich miastach. Lubię to, że mogę sobie wyjechać rano do pracy i w ciągu 5 minut jestem na miejscu, nie myśląc, czy będą korki na drodze, czy nie.  Poza tym nie jestem osobą, która lubi rozgłos i pokazywanie się cały czas na świeczniku, dlatego podobają mi się takie mniejsze miasta.

Nie lubi Pan rozgłosu wokół swojej osoby i niewielu ludzi wie, że często angażuje się Pan w przedsięwzięcia społeczne i  dobroczynne. Prawie zawsze znajduje Pan na to czas…

Staram się tak zaplanować sobie kalendarz, żeby na to przede wszystkim znajdować czas. Niezależnie, czy są to olimpiady specjalne, spotkania charytatywne, akcje Caritasu, czy jakiejś fundacji. Jest to przede wszystkim - tak bym to nazwał - spłacaniem długów, oczywiście w dużym cudzysłowie. Z tego względu, że ja dzięki siatkówce jestem w tym miejscu, w którym jestem, osiągnąłem to, co osiągnąłem, więc teraz czuję się zobowiązany, żeby w taki właśnie sposób spłacać dług, pomagać innym, bo inni potrzebują tej pomocy. Robimy to z czystego serca, np. w takich programach jak „Kinder + Sport”, gdzie z Piotrem Gruszką jesteśmy ambasadorami zawodów. Myślę, że całe moje życie się spina – począwszy od dzieci, poprzez pomoc ludziom potrzebującym, a skończywszy na pracy zawodowej.

 

---

*) Klubowe Mistrzostwa Świata w Siatkówce Mężczyzn odbędą się po raz pierwszy w Polsce 11-17 grudnia 2017 r., zagrają:

Grupa A (Opole):
ZAKSA Kędzierzyn-Koźle (POL – mistrz kraju)
Cucine Lube Civitanova (ITA)
Sada Cruzeiro (BRA)
Sarmayeh Bank (IRN)

Grupa B (Łódź):
PGE Skra Bełchatów (POL – dzika karta)
Zenit Kazań (RUS)
Personal Bolivar (ARG)
Shanghai VC (CHI)

Faza finałowa rozegrana zostanie w Krakowie.

 

Nota biograficzna

  • Sebastian Świderski (ur. 26 czerwca 1977 r. w Skwierzynie) – polski siatkarz, trener, w latach 1996 - 2011 reprezentant kraju (322-krotny), występujący na pozycji przyjmującego (skrzydłowego). Obecnie prezes zarządu ZAKSA Kędzierzyn-Koźle.
  • Srebrny medalista mistrzostw świata 2006, dwukrotny uczestnik igrzysk olimpijskich (Ateny 2004 i Pekin 2008), na których wraz z reprezentacją zajął dwa razy 5 miejsce.
  • W latach 2003 – 2010 grał we włoskich klubach Perugia Volley i Lube Banca Macerata.
  • W 2009 roku, w trakcie sparingu z Bułgarią przed mistrzostwami Europy doznał groźnej kontuzji (zerwał ścięgno Achillesa), która wyeliminowała go na długie miesiące.
  • W kolejnym sezonie wrócił do Polski, do ZAKSY, gdzie grał aż do zakończenia kariery zawodniczej w 2012 roku. W tym samym roku został trenerem Farta Kielce, zastępując na tym stanowisku Grzegorza Wagnera.
  • W sezonie 2012/13 był asystentem trenera Daniela Castellaniego w ZAKSIE Kędzierzyn-Koźle. Po odejściu Argentyńczyka S. Świderski w latach 2013-2015 sprawował funkcję I trenera. W tym okresie z klubem zdobył Puchar Polski 2014.
  • Po zakończeniu pracy jako trener pozostał w klubie jako dyrektor sportowy, a od 13 października 2015 r. jako prezes zarządu ZAKSA Kędzierzyn-Koźle.
  • Żona - Olga i dwoje dzieci – Tomasz i Maja.
O firmie
"Galmet Sp.z o.o." Sp. K. 48-100 Głubczyce ul. Raciborska 36, NIP 748-000-27-40 REGON 530508930 tel. +48 77 403 45 00